Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

deszczem bił w szerokie okna pałaców na Corso, gdy Jan obwinięty w płaszcz, stanął u balkonu. W oknach ciemno już było zupełnie, nikogo, ani życia śladu, tylko coś jakby biała twarz mignęła za szybami... Powolnie otwarły się drzwi na balkon, w cichości schylona Pepita uwiązywała długą taśmę do żelaznych prętów jego. Zadrżał Jan, gdy ujrzał ją pochyloną zawisłą i spuszczającą się na cienkim sznurze.
Drobne ciałko dziewczyny wkrótce było już w jego ramionach, a ten pierwszy uścisk o mało ich nie zgubił, bo w nim o całym zapomnieli świecie, bo Jan sparł się o mur i zarzucone na szyję czując rączki Pepity, jej usta gorące na ustach, jej serce bijące przy swej piersi... oszalał. W pół ją schwyciwszy cisnął do siebie, niezrozumiałemi witając wyrazy.
— Uciekajmy, uciekajmy! — zawołała Pepita.
I dopiero ruszyli ku miejscu, gdzie ich czekał Bernardo z końmi. Ale Jan nie chciał z objęć wypuścić Pepity, niósł ją jak dziecię tuląc ku sobie, przychylając twarz do jej twarzy, całując czarne jej włosy rozpuszczone po szyi, całując bijącą gwałtownie pierś drobną.
— Tu, tu! — odezwał się Bernard do mijającego Jana. I rzucili się na koń. Jan jeszcze nie puścił Pepity, zebrawszy cugle jedną, drugą ręką garnął swój skarb do siebie; a dziewczę zawisło na jego szyi, dyszące, we łzach radości, w upojeniu miłosnem.
A nad nimi szalała burza gwałtownie, lały deszczu potoki, błyskawice darły i szarpały ciemności, grzmot po pustych rozlegał się ulicach. Kiedy niekiedy nad ryk burzy, przed której potęgą lękliwie zastanawiały się konie, wypłynął głos dzwonka płaczliwy. Minęli ludniej-