Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie i ją. Nie mam dość przytomności aby się zająć czemkolwiek. Nie mam środków do ucieczki. Maledetto gonić będzie. Trzebaby się na czas skryć gdzie w pobliżu.
— W naszej najętej willi.
— O której może wiedzieć Andrea.
— O! nie może!
— Ale konie, przewodnik.
— Konie najmiemy, ja przewodnikiem — zawołał Bernard. — Ale wytłumacz mi te pieniądze?
— Tłumaczą się tą karteczką.
— Cóż mam robić z niemi?
— Co chcesz. Lecz na Boga, nie zawiedź mnie.
— Gdzie mam czekać?
— W rogu ulicy, pod św. Antonim.
— Godzina?
— Północ, lub wcześniej.
Bernard wziął swój spiczasty kapelusz i wyszedł; Jan pobiegł do mieszkania. Przybory do drogi poszły prędko i nim wieczór nadszedł, wszystko było gotowe. Jan niespokojny, w gorączce oczekiwał.
Pod niebem włoskiem rzadkie są burze, ale straszne prędko przechodzą, ale wrą przerażające, silne, gwałtowne. One są jak namiętności tutejszych mieszkańców, żywe a krótkie; pod naszem niebem trwają dłużej może, ale słabsze, ale blade.
Tej nocy właśnie jak na szczęście zebrało się na burze. Z wieczora już czarna chmur ława wisiała na zachodo-południu z błyskawicą i warczeniem, postępując powolnie i osłaniając jaśniejszą część nieba.
Z ulic znikło co żyło, każdy się ukrył w domu, prócz zakochanych i złodziejów. Wicher z kroplistym