Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ja was puścić nie mogę...
Na te słowa jak burza, obaczywszy kogoś stojącego w bramie, nadbiegł powracający Andrea.
— Co? co? kto to? — zawołał. — Bernardo? nie! Kto wy? — I wlepił oczy w Jana.
— Brat Bernarda, z obrazem dla was...
— A Bernardo? — podejrzliwie spytał starzec...
— Chory. Mnie polecił draperję portretu dokończyć, bo jutro lub za dwa dni jedziemy.
Andrea wahał się.
— Pokaż mi portret — rzekł.
Jan odsłonił zielone płótno i starzec zabełkotał coś niezrozumiale, trąc ręce. — Wpatrywał się.
— Ale cóż tu będziesz kończył?
— Draperje.
— Tu nie ma nic do kończenia. — Jan zapłonił się z niecierpliwości.
— Przepraszam was, jeźli mi nie pozwolicie dodać łączące te światła i zbyt surowe pół cienie, glazerunki — jeźli nie wykończę niektórych szczegółów, nie mogę wam oddać portretu. Bernard dba o sławę swoją. A ja twarzy nie tknę.
Maledetto pożerał tym czasem portret oczyma; potem postąpił na górę i dał tylko znak Janowi, aby szedł za nim.
Z jakiemże biciem serca, z jakim niepokojem, szedł za nim biedny kochanek Pepity. W głowie mu się zawracało i ogromne wschody co chwila zdawały z pod nóg uciekać.
Przechodzili ogromny szereg sal, całych zawieszonych obrazami, zastawionych posągi i płaskorzeźbami. — Nagromadzone tu skarby nie były w porządku — posąg