Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bruku, lub nawet — osłupiałem patrząc na to okiem — nie ruszał się z miejsca. Wszystko było dla niej, ona nie chciała niczego. Nieraz słyszałem ją wołającą: puść mnie — uwolń!
— O! prędzej umrę! — bijąc się w pierś stłumionym głosem odpowiadał Andrea.
— I wystawcie sobie tę parę dziwnie skojarzoną: On stary, obrzydliwy, drżący; ona świeża, młoda i tak cudnie piękna. Codzień pasąc się jej wdziękami, Maledetto żyje prawdziwie jak przeklęty, w ciągłej żądzy, rozdrażnienu i wzrastającej rozpaczy; bo Pepita grozi mu sztyletem ilekroć przystąpi do niej...
— Pokaż mi dom Maledetty... — rzekł zrywając się Jan.
— Każdy ci go pokaże; ale jak wejdziesz?
— Siłą, zdradą, pieniądzmi...
— Niczem. Ale słuchaj, portret Pepity skończony, bierz go i odnieś Maledecie.
— O! zbawisz mnie! — To mówiąc Jan rzucił się szybko jak myśl ku ścianie; Bernard uśmiechał się pół radością, pół podziwieniem nad tym zapałem nieszczęśliwego. I zdjęli obraz ze ściany, okryli go zielona oponą; Jan nie umiejąc ani dziękować, ani czekać, w tej chwili wybierał się za drzwi.
— Czekaj! — rzekł Bernard — ale jakże dostaniesz się do niej?
— Do niej? — wszakże będę u Maledetty?
— Ale on cię do niej nie dopuści. Słuchaj więc: powiedz, żem chory i że cię przysłałem abyś poprawił i dokończył nieco zasłony i błyskotek. Oto masz pędzle, pudełko moje malarskie. Trójnóg stoi w galerji Maledetty. I szczęścia ci życzę!
Jan już był na wschodach. —