Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nasz Polak — rzekł Bernard idąc ku drzwiom; — obiecał dziś być u nas. Un bien pauvre homme!
— Namiętność go pali — odrzekł Antoni. — Wiesz, kocha się w jakiejś Włoszce, która mu zginęła.
— Biedny! dla czegoż bo lepiej nie kocha wszystkich Włoszek razem, jak ja naprzykład, co zarówno przyciskam do bijącego serca Annnncjatę, Charitę i ognistą naszą Bachantkę — Pepitę.
Que voulez-vous? tous les gouts sont dans la nature!
— Zdanie które podzielam; ale co nie naturalne, to stałość gustu.
— U ciebie.
— O! jam szczery; inni toż samo robią, choć się nie przyznają, to na jedno wychodzi. — Antoni się uśmiechnął i rozmowa przerwała, drzwi bowiem otwarły się, wszedł Jan. — Ale jakże zmieniony, jak blady, jak smutny, jak pochylony tą miłością, która wprzód bezprzedmiotowa gorzała, potem wybuchła dla Pepity, teraz dwojako silna jadła biednego człowieka.
Bernard i Antoni żywo postąpili ku niemu, z umyślnem weselem na czole, weselem litościwego serca, które chce pocieszyć, choćby go to najdrożej kosztować miało.
On przyjął wesele jak jałmużnę i nie chcąc swoją żałobą smucić drugich, rozjaśnił także czoło, choć z przymusem i ciężkością...
Naturalnie rozmowa się zaczęła o Francji, o sztukach, potem o Rzymie, ale Jan który dawniej wszystko czuć i pojmować umiał, teraz egoistyczną pasją, rozdrażnioną namiętnością ogłupiony, ledwie znajdował wyrazy na odpowiedź nieznaczącą. — O! nic tak czło-