Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

U niszy klęczący braciszek, za nim z odkrytemi głowy ogorzali Transteveranie i kobiety z dziećmi na rękach i dziewczęta i chłopcy. Z pobliskich domostw wychylone głowy, złożone do modlitwy ręce i cisza w koło przerywana pieśnią tylko. — I nabożeństwu nie szkodzą wejrzenia miłosne płonące gdzieniegdzie i ku sobie skierowane, ani krew na żelazach nie zaschła, ani Bóg wie jakie myśli, przeplatające modlitwę. — Dziwny lud! powiecie. — Dziwny zaprawdę, lecz woleliżbyście, żeby nie mając umiarkowania w namiętnościach, nie miał i wiary? Nie lepiejże, że ma choć jedno? A że wiara nie potrafiła zgłuszyć w nim wybuchów pasji, czyż to wina wiary, czy wina ludu? czy wina natury starej i nałogów odwiecznych? U tego ludu odzywa się jeszcze w piersi pogańska cześć ciała i ubóstwienie rozkoszy nasycenia. — Wszyscy klęczą z odkrytemi głowy — na lewo Pepita, na prawo Jan, — Pepita patrzy na niego z wpół uśmiechem, on na nią. — I w tłumie powoli on zbliża się do niej i zagłuszona śpiewy wysnuwa się rozmowa urywana. — Twoje imię? — pyta Transteveranka.
— Juan.
— Juan! Juanito! piękne imię. Dziś wieczór Paolo w mieście, przyjdź pod okno od Tybru.
— O! przyjdę. Paolo twój brat — ?
— Nie brat mój, krewny.
— Kochanek?
— Co za myśl! Nigdy. Ja nie mam kochanka — zarumieniła się.
Wszyscy ruszyli z miejsc, bo się skończyła Antyfona, a poczęła kwesta przy odgłosie dzwonka, każdy dawał co mógł, co miał. I Jan rzucił pieniądz. — Nie wiedział że i rozmowy jego i wejrzeń na Pepitę był ktoś nieda-