Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tej obumarłej porze złapać. — Książkę białą zapełniały twarze kobiece, twarze ogorzałe dziewcząt Rzymianek, dojrzałych pań i niedorosłych w pół dzieci, co już przeczuciem namiętnego życia uśmiechały się na świat. — A obok nich na straży stawali czarnowłosy mężowie i bracia w swych malowniczych ubiorach, z groźnemi, to śmiesznie pokornemi rysy. — Jednego z tych cudnych wieczorów, w których Rzym wychodzi ze skorupy, aby pociągnąć powietrza i nasycić się nocą włoską, kiedy ze wszystkich okien i ganków brzmią gitary, słychać śpiewy, śmieszki i rozmowy, kiedy u fontan dziewczęta z dzbankami długo kołem stoją poopierane o marmurowe brzegi; jednego z takich wieczorów Jan wyszedł zamyślony w miasto. Po drodze sąsiedzi domu, w którym stał, wskazywali go sobie palcami.
— Tedesco! Niemiec — mówiły dziewczęta — malarz, ale podobno chory czy szalony, bo chodzi ponury... Pepita stręczyła mu się na wzór do Bachantki, nie chciał przyjąć, nawet nie spojrzał. A Pepita ma piersi Bachantki, usta Bachantki, kiedy się przepasze bluszczem i na wznak położy z tyrsem w dłoni, rzekłbyś, że marmur ożył.
— Cóż robi?
— Nic nie robi.
— Czy ma kochankę?
— O! nie ma, Pepita szpiegowała go, zawsze sam jeden, tylko się czasem włóczy po nocy.
U otwartego w pół sklepiku Bartola Milanese, który się zabawiał przedażą figurek bronzowych, medalów fabrykowanych i połamanych marmurów, ozwał się śmiech szyderski. — Wszystkie kobiety obróciły się ku niemu. Sam to bowiem Milanese siedział sparty o krawędź