Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To powiedziawszy wymknęła mi się; dosłyszałem tylko w jej głosie jakby dźwięk tłumionego jej płaczu, i ta litość obojętnej dla mnie kobiety, na chwilę zmusiła mnie do opamiętania. Zamiast do domu gry, wyszedłem zawahawszy się do ogrodu otaczającego najętą przez hrabinę willę; ziarno rzucone w duszę moją ręką poczciwą, zaczynało się krzewić.
— Siły! siły! woli! — wołałem sam do siebie — ona cię nie kocha, ona jest płochą zwodnicą! Jej całego świata u nóg mało jeszcze, a ty chcesz ślepy i ufny, żeby ta ręka, co zimne codzień rozdziela uściski tłumowi, dla ciebie drżała jednego!
Ale napróżno przemawiałem tak do siebie, serce wołało namiętnością pożerane:
— Umrzeć lub kochać!
Na samą myśl oddalenia się od niej, stygłem nie pojmując już, żebym wyżyć mógł, nie patrząc na czarodziejkę, nie słuchając jej głosu, nie odbierając tej jałmużny wejrzenia i słowa, którą mi coraz rzadziej rzucała.
W duszy czułem, że z jej strony była to komedja, próba, udanie; nie miałem dla niej szacunku, raczej wzgardę, a mimo to kochałem. W tej miłości była gwałtowna nienawiść, i silniejsza nad nią namiętność!
Przebiegając ulice ogródka nieprzytomny, nagle posłyszałem śmiech cichy, który mnie doszedł od ławki, dobrze znajomej na ustroniu; ucho i serce poznały głos hrabiny. Jak szalony pobiegłem w tę stronę, nie wahałem się być szpiegiem; zazdrość pędziła mnie paląca.
Przy ostatnich dnia blaskach, oświecających scenę, dla mnie nigdy nie zapomnianą, ujrzałem na ławce kamiennej Gucia, siedzącego obok Laury; trzymał jej rączki w dłoniach swoich, a czoła ich pochylone, świeży jeszcze zdradzały pocałunek. Piękna pani poiła młodzieńca szeptem słów wymownym, wyrazami, które i ja słyszałem niegdyś: przysięgała mu, że go kocha, uspokajała zazdrość, obsypywała pieszczotami.