Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przed niewielu miesiącami widziałem go wesołym, swobodnym, żartobliwym, dziś starcem i widmem stał przedemną.
— Ale to nie on! — rzekłem sobie — to nie może być on.
— Jakto? i ty mnie już nie poznajesz — odezwał się głosem wątłym i słabym — i ty?
— Cóż się z tobą stało? na Boga! — krzyknąłem — Wojtku? tyż to jesteś?..
— Ja, ja! albo raczej cień i upior twojego starego przyjaciela! Patrz co się ze mną stało, — dodał — nieprawdaż, zmiana wielka, okrutna! Z młodego — starzec! z szczęśliwego i spokojnego — ruina i gruzy, których nikt nie odbuduje! Ha! piorun uderzył we mnie!
I łzy miał w oczach mówiąc, a wyrazy połykał, drżał jakby od zimna, choć aż nadto było gorąco.
— Dokąd-że idziesz? — spytałem.
— A ty?
— Do teatru!
— Ha! choć mnie to nie bawi, bo cóż mnie by zająć dziś mogło, pójdę i ja z tobą...
— Chodź! tak poczciwa rozrywka, jak teatr, choremu nie zaszkodzi.
— Ale ja chory nie jestem! — zawołał Wojtek.
Niezmiernie zdumiony spojrzałem na niego, bo widocznie z twarzy, z oczów, z osłabienia, kaszlu, groźna się objawiała słabość.
— A cóż ci jest?
— Co mi jest! Mówiłem — dodał — piorun, piorun uderzył we mnie!
— Wypadek jaki?
— Najpospolitszy w świecie... ale pokazuje się, że najzahartowańsi w końcu ranieni być muszą.
— Zmiłuj się, z tego wszystkiego nic zrozumieć nie mogę.
— I ja nie rozumiem siebie! — odpowiedział biedny Wojtek.