Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Piękna pani.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uczułem brata w tym gallijskim czy sarmackim niewolniku, duszę w tym marmurze, i jakby pociechę, że przedemną na świecie byli, co tak umierali niczyją nie podparci dłonią, ze zwieszoną głową, która na świat barbarzyński, sypiący śmierci oklaski patrzeć nie chciała. I ona mimo wzruszenia jakiego doznała na mój widok, uczuła coś w tym kamieniu więcej nad piękną rzeźbę, oko jej także łzą zaszło: ale jakiś Marchese tak silnie obładowywał ją erudycją z powodu posągu, że jej się nie dał rozpatrzeć w tem, czego ja opuścić i rzucić nie chciałem, jak gdybym brata znalazł.
Na chwilę cudem, trafem, czy umyślnie, bo hrabina umiała rozkazywać tak, że jej skinienia, nie pytając przyczyny, słuchano, zostaliśmy sami, a raczej we troje: ona, ja i gladiator konający.
— Pan więc postanowiłeś sobie ścigać mnie? — odezwała się śmiało podnosząc głowę, — dręczyć, upokarzać i mścić się.
— Spójrz pani na kata, czy jest do niego podobny, — odparłem; — ja i ten nieśmiertelny gladiator wyglądamyż oba na prześladowców czy prześladowanych? To, co widzisz w nim, jest we mnie, ale zamiast pięknego kształtu, odziane łachmanem, śmiesznością i nędzą!
— Liryzmu dosyć już nasłuchałam się od pana, — odparła żywo, — jedno tylko pytanie: ustąpisz pan czy nie?
— Każ mnie pani zabić swoim zbirom, — zawołałem, — bo póki żyję cieniem pójdę za tobą!
— Chcesz więc przywieźć mnie do ostateczności?
— Ja już do niej przywiedziony jestem.
— Ale to istotne szaleństwo...
— Smutne.
— Chcesz swej zguby? jeszcze raz? — powtórzyła, gorąco zaciskając usta.
— Idę do niej oddawna...
— Sam na siebie wyrok wydałeś.