Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby zawstydzonego człowieka, jej bardzo żywe i śmiałe. On zdawał się zapominać dnia wczorajszego, ona nie ustępować z placu, który uzyskała. Przywitała go jak stara znajoma, maluśką rączkę podała żywo, a oczy natychmiast wzięły się do magnetyzowania ofiary, napróżno starającej się ich uniknąć.
Krótką chwilę nieszczęśliwy usiłował się bronić, jak człowiek związany, który targa swe pęta, potem poddał się urokowi i ani spostrzegł, jak znowu dla czarodziejki rozpłomieniał.
Muzyka grała mazura...
W kącie siedzący pułkownik, który zaczynał być coraz niespokojniejszym — nie spuszczał z oka pięknej pary.
Sapristi! coś się niedobrego święci! mówił w duszy. Panna ładna, ale trzpiot, z którego nic nigdy poważniejszego nie urośnie. U niej wszystko dziś już w głowie. Serca nie będzie miała nigdy!
I wzdychał...
Toni schylił mu się do ucha.
— Panie pułkowniku! kieliszeczek starego tego, co to wiesz...
Pułkownik nie odmawiał nigdy...
Podano mu.
— Hę! coby to była za parka! — szepnął mu gospodarz, wskazując na Augusta i Bertę.
— Myślisz? — zapytał Samulski.
— Alboż nie?
— No, ja nie wiem — odezwał się pułkownik zwolna. Tego motylka szkodaby było dla mojego niedźwiedzia... Gucio — ty wiesz jak ja go kocham... ale nie dla niej.