Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mazur i wieczerza zbliżyły tak hrabiego do panny Berty, spoufaliły ją z nim, że dobra znajomość zdawała się daleko starsza, niż była. W obejściu się tancerza coś było opiekuńczego, poważnego, ale nie mniej rozmarzonego.
Niepodobna było nie zachwycać się złotowłosą, która ożywiwszy się, zarumieniona, rozswawolona nieco — jeszcze była piękniejszą. Wśród świateł, muzyki, życia tego podniesionego zdała się dopiero w swoim żywiole...
Gdy po tym wieczorze, który się prawie ciągnął do rana, hrabia August znalazł się w swym pokoiku sam z sobą i począł ostygać, dopiero postrzegł, jak daleko odszedł od tego kresu, na którym zwykle się trzymał.
Prawie miał to sobie do wyrzucenia i nachmurzył się.
Rozbierał się mając położyć, aby spocząć przed polowaniem jutrzejszem, gdy pułkownik, który, przybywszy późno, trzymał się na uboczu, wszedł do niego z fajeczką na ustach...
Cré — nom! ależeś dziś szalał za wszystkie czasy! — zawołał. — Zkądże ci się to wzięło?
August się uśmiechnął!
— Doprawdy nie wiem! Sam się dziwuję sobie.
— Wiesz, do milion diabłów... przepraszam — szepnął mu do ucha wuj — ale bo to miało minę, jakby cię ta laleczka oczarowała...
— Bo w istocie tak było! — odparł August.
Pułkownik pyknął dymem i namarszczył się.
— Ale boby to było... przyznam ci się...
Poskrobał się po łysinie.