Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Augusta, nie zważając na Zenia i Sławka — wprost zbliżył się do stolika.
— Gucio! Cóż to? nie poznajesz mnie może! wujaszka.
I ręce szeroko rozstawił, aby go uścisnąć, co nie chybiło, gdyż August z czułością wielką rzucił się ku niemu i radośnie witać go zaczął.
— Ale jakżebym ja miał nie poznać pułkownika — zawołał — kiedyś się doprawdy nic a nic nie zmienił.
— Ha! djabła tam! — odparł Samulski — i skrzywił się. W kościach łamie, koń już po sześciu siedmiu godzinach męczy, a starość nie radość! Tylko wąsy zawsze do góry! po grenadyersku! Ale ty! ty! Gdyby mi nie powiedzieli, że tu jesteś, i gdybyś nie miał takiej familijnej twarzy .....skich — nom d’un nom! nie poznałbym cię!
Urosłeś, zmężniałeś, wypiękniałeś.
August śmiał się. Pułkownik go poufale poklepał po ramieniu.
— Siadaj, jedz, pij, nie przeszkadzam.
Dopiero teraz przywitał się z innymi poufale, ale jakoś lekceważąc ich sobie i zajął miejsce na kanapie.
Na widok pułkownika twarze wszystkich powlokły się jakimś chłodu pokostem.
Samulski był człowiekiem innych czasów i pojęć — a przerobić się na nowe kopyto nie dawał nikomu. Towarzystwo sobie ujmy nie czyniąc, nie mogło go odepchnąć, a był im w najwyższym stopniu niedogodny, co się zowie turbator chori.