Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na ostatek bez tytułu, ale bardzo starego i pięknego imienia, przezywany czasem hrabią i nie protestujący przeciwko temu — stał w postawie rodyjskiego kolosu, wojskowej powierzchowności, z wąsami dużemi — Bercik.
Obywatel niegdyś możny, dziś zrujnowany, obarczony rodziną, chodzący dzierżawami. — Bercik ciężki los swój lekko nosił. Ażeby się utrzymać w kółku, do którego niegdyś należał — gotów był na posługi wszelkie, i na stopie równości stał z matadorami. Lat przeszło czterdziestu, tancerzem był jeszcze zawołanym — grać lubił jak inni, umiał zaś lepiej niż wielu.
Spojrzawszy po tem kółku, można było z postawy za wodza jego wziąć hr. Zenia. Miał prezydyalną powierzchowność, nikłe jednak książątko, nie dając znać po sobie, w istocie przewagę miało nad nim... Był to mały Machiavel drewniany — na skalę tego nie wielkiego świata.
Reszta stanowiła chór, unisono odpowiadający koryfeuszom...
— Widział go z was który? — mówił Zenio — poznał się? zna? Jak się on obiecuje? co to za ryba być może?
Mówiąc to powoli, tonem, do jakiego był przywykł przy zagajaniach i prezydowaniu komitetów, spojrzał z góry po towarzyszach i puszczając dym czekał odpowiedzi.
Hr. Sławek się wyrwał.
— Ma foi! Ale ja go znam! Widziałem go teraz, mówiłem z nim.
— Więc? cóż? spytał lakonicznie Zenio.