Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez ciąg drogi do miasta, kilka mil tęgich, wygodną szosą jadąc rozparty w powoziku swym, miał czas Zenio ułożyć sobie program, artystycznie wykończyć swe zdanie sprawy — pewne efekta nawet dowcipnie w niem umieścić.
Pomimo to — klęska była klęską!! odprawa odprawą — upokorzenie, jakiego doznał, dawało się zamalować, ale nie zatrzeć...
W tej jednej restauracyi, w której wszystkie narady odbywać się zwykły — główni wodzowie czekali przy kartach na posła; przygotowano nawet wieczerzę i wybierano się przy niej spełnić kielich za jego zdrowie, nie wątpiąc, że Zenio — ten Zenio!! musi wyjść zwycięzko i przywiezie podpis hrabiego!!
Jeden książę Edzio od początku chciał się zakładać o to, iż Zenio nie potrafi przełamać uporu i oziębłości na rzecz publiczną hr. Augusta. Nienawidził go od pierwszego wejrzenia zazdrosną nienawiścią małego człowieka, który się czuje upokorzonym charakterem i wyższością umysłową współzawodnika. Ile razy drzwi się otwarły, oczy i głowy zwracały się na nie, Zenia nie było. Zamiast wprost zajechać do restauracyi, zawrócił do hotelu i tam dopiero spocząwszy, zebrawszy myśli leniwym krokiem skierował się ku oświeconym oknom gospody.
Wiedział, że tu nań oczekiwano. Wszedł z kapeluszem na głowie, z cygarem w ustach, posępny, a nadewszystko udając zmęczonego śmiertelnie, rzucił się na kanapę dysząc — i, gdy wszyscy otaczali go niecierpliwie, odgadując, co im przynosi — zawołał naprzód: