Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jednać, fait fi de nous! à la bonne heure!
Chociaż niby rad był temu Zenio i inni, pospuszczali jednak nosy...
Hr. Wit, który wszystko widział, choć nie zdawał się na nic patrzeć, mrugnął na Toniego.
Nic nie mówiąc, dał mu znak, wskazując drzwi, któremi wyszedł August.
— Ha! no! stało się — rzekł Toni — tak! pospieszyliśmy się może, ale wina nie moja, tylko Zenia i Sławka. Słowo daję.
Wit żując, głową potrząsał.
— To się później zagładzi i złagodzi — dodał, uspokajając Toni. — Zobaczysz hrabio... Wszak to bal nie ostatni, ale pierwszy...
Hrabiance Bercie szepnęła matka o wyjściu człowieka, którego szukała oczami a może się spodziewała jeszcze widzieć przy sobie.
Złotowłosa serwetę w rączkach zwinęła gniewnie.
Bal dość ożywiony przeciągnął się jeszcze po wieczerzy aż dobrze ku porankowi, ale już nie wszystkie mamy i córki nie wszystkie dotrwały do końca. — Pułkownikowa z Szamotulskiemi wcześniej się wysunęła.
Nazajutrz był dzień spoczynku a u hr. Witów herbata, na którą małe kółko lepszych znajomych się zebrało. Ani pułkownik ani hr. August nie przybyli.
Toni, który gdzieindziej zasiedział się przy zielonym stoliku, bardzo nie rychło wszedł do salonu i w progu zaraz przywitał Wita, schylając mu się do ucha.
— Nie wiesz, hrabia?