Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jutro. W myśli zaś powiedział sobie, i przez cały tydzień. — Nie bójcie się.
— Jak to? bylibyście tak poczciwi? pochwyciła Anusia żywo — doprawdy?
— Szczérze — doprawdy — nie bójcie się, wcześnie powrócę i jeść mu zgotuję, i wody przyniosę, i drewek się postaram.
Anusia nie dowierzała, ale taka była rada, tak się jéj oczki zaświeciły, że Markowi aż serce zaskakało z radości. — Ale dla czegoż wy byście to zrobili? spytała po chwili smutniejąc.
— Dla czego? Ot tak! — wszak ci to mała rzecz bardzo. Ja siéróta, wy siéroty, co to za dziw, że jeden drugiemu pomoże!
— Pan Bóg wam to nagrodzi!
— O! niéma za co! A wreszcie nie myślcie żebym to ja robił wielką rzecz. Ja tu nie mam ani znajomego, ani kąta, muszę jeszcze się dni kilka włóczyć, dobrze mnie miéć kąt, gdzie głowę przytulić.
Anusia popatrzała na niego i weselsza rozśmiała się. — O to! chwała Boga, rzekła, o dziada będę spokojna. To mówiąc dochodzili do Wólki, i gdy już nie opodal chatę Jeremjaszowéj widać było na pagórku w gruszach; Marek pożegnał Anusię, która mu się uśmiéchnęła wesoło i poskoczyła ścieżką zarosłą, parę razy obracając główkę, żeby go jeszcze raz zobaczyć. Marek zdaleka stojąc, patrzał aż mu z oczu znikła.





My wróćmy do Janka, któregośmy zostawili szczęśliwym małżonkiem wdowy po Draczu i jego szkatułki spadkobiercą. Małżeństwo to wcale nie było szczęśliwe: wdo-