Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ści. Na wsi nie widzicie takich wspaniałych kościołów i pałaców, co to je przecie na chwałę Bożą i podziw ludzki, ludzie zbudowali. A jakie nabożeństwo!
— Cóż kiedyby mnie w waszém mieście głowa się kręciła, i zdałoby mi się, że mnie kto zamknął.
— I ja się wsią nie brzydzę, ale tak żyje człowiek jak może; nasz chléb w mieście.
— A macie wy ojca, matkę?
— Nikogo. — Tak, mylę się — matkę przybraną, co mnie wychowała.
— W Krakowie?
— W Warszawie!
— Aż w Warszawie! a jakże to ona was puściła tak samego jednego daleko od siebie?
— A cóż mi się stanie, moja panienko?
— Alboż ja wiém! Ale tak czegoś straszno bardzo, jéj za wami, a wam za nią tęskno być musi.
— Jakże nie! rzekł z westchnieniem Marek.
— Cóż wy tu w téj stronie robicie? spytała Anusia.
— Widzicie, moja matka z tych stron była, to przyszedłem dowiadywać się tu o nię, bom jéj nigdy nie znał, a mało co o niéj i wiém.
— A! i ja mojéj nie pamiętam! szepnęła Anusia — ani ojca. Stary mnie sam wykołysał: on mnie ojcem i matką! Mój Boże, to taki dobry poczciwy dziad! Ot i teraz trzeba mu było, nie wiedziéć dla czego, odprawić mnie do Jeremjaszowéj! A jak on tam sobie rady da, to nie wiém. Prawda, że chróst jest, że woda niedaleko, że jemu dziś w nocy wszystko a wszystko nagotowałam na cały tydzień i po xiężycu przeprałam drugą koszulę na niedzielę — ale wszystko taki jemu będzie i ciężko i nudno.
— Ja tu wstąpię do niego dzisiaj — a może — dodał, i