Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przyjaciel. Ino mi też swe nazwisko daj, żebym go nie przepomniał.
Dobył tedy z kieszeni maleńkiej książeczki i ołówka, zanotował, potem się skłonił i, gdyśmy do gościńca doszli, jam do miasta musiał pośpieszać, a on — widziało mi się o mroku, iż tak o staje może, gdzie stały kolasy — do wozu jakiegoś siadł i pojechał.
Wróciłem raźniejszy do gospody. „Istna, myślę sobie, Opatrzność Boża nade mną, żem tego Orondata Tarczę napotkał“.
Nazajutrz, że się po owej nocy chłodnej na wielki skwar zbierało, myślałem rano z końmi się dostać choćby do jakiej gospody w tym Wilanowie, aby ich nie pozamęczać; wyciągnęliśmy tedy uczciwie.
Droga z Warszawy nie była długa. Przybyliśmy, aliści o żadnej tam gospodzie i myśleć nie było można. Pańskie dwory i ludzie taborem pod namiotami stały, a ciżba, a tłum, jak w samej stolicy, jeśli nie gorzej. Gmachów też mnóstwo, nie wiedzieć dokąd się udać, a u każdych drzwi, co straży, pachołków, dworzan, ludzi rycerskich, cudzoziemców — nie policzyć. Znalazłem się jakby u wieży Babel, samotrzeć wyglądając tak niepocześnie, że aż mi się rumienić przyszło. Postawiwszy tedy wóz z Grzesiem wedle jakiegoś płota, gdy godzina słuszna przyszła, nabrałem otuchy i wszedłem w dziedziniec paradny. Myślę sobie: „Do tego Dulęby ja tu niełacno trafię, ale na końcu języka musi być“.
Na lewo, w skrzydle, u pierwszych drzwi, patrzę: stoi sobie człek w latach, figura dosyć okazała, chociaż nie tak, jak mój wczorajszy pan