Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kład, iż mu wiary dotrzyma. Kazała mi rzec, abyś wytrwałem sercem znosił oddalenie i przeciwności, a w jej sentyment stale wierzył, choćby też inne wieści szerzyć chciano.
Już tedy miary nie było szczęściu mojemu, gdym ową obrączkę ujrzał, którą mi podczaszyna oddała. Zaraz matki mej ślubną wzamian wręczyłem dla Helusi, a nie ręczę, bym nie płakał, choć rycerzowi niebardzo to przystoi. Staruszka też, błogosławiąc mnie, jak syna, dobrze szlochała.
Na tem się skończyło, alem, wyjechawszy z Sorokowa, tak był jakoś uniesiony szczęśliwością i wdzięcznością przejęty, że mnie gwałtem niemal ciągnęło wpaść do Nałęczów, choć na chwilę, aby nogi starościanki ucałować, postanowiwszy niezmiennie natychmiast do chorągwi ruszyć.
Więc przez cały czas powrotu biłem się w sobie z tą myślą: „Jechać do Nałęczów, czy nie?“ Ale stanęło na tem, by się jej wola spełniła, nie żebym się tam miał kogo obawiać, lecz by jej przez to nie przyczynić utrapienia.
Takie w sobie czułem męstwo naówczas, iżbym się na kilkunastu porwał i przemocy nie uląkł, ale rzekłem sobie: „Niech się lepiej też i krwi oszczędzi“. Postanowiwszy więc na ręce podczaszyny list dać do starościanki, powróciłem do domu, dając sobie słowo, iż natychmiast, sine mora, wozy pakować każę i do chorągwi wyruszę.
Już mrok padał, gdym do Wólki powrócił. Patrzę... w dziedzińcu konie jezdne wodzą. Domyśliłem się gości. Czekali na mnie w ganku: pan Jacek, co mi za ojca stał, Zegrzda, co mi jako brat