Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie módl się tam, mnichu, a broń się!
Złożyliśmy się raz — nic; drugi raz — darmo. Ten, chcąc mię ciąć zamachem wielkim, oślizgnął się jedną nogą, i widzę, jakem go tylko macnął, leci wtył. Ja go przez łeb; nim się uchwycił, ja go drugi raz! Krew mu oczy zalewa i już krzyczy:
— Dosyć! Dosyć!
— Widzisz — zawołałem, płazem go jeszcze dobrze po plecach poczęstowawszy — że przyszła kreska na Matyska.
Dałem mu tedy pokój: siadł na murawie i nuż, mrucząc, do chust, do wody i plastrów z sakiew... a ja do chorążego się zwracam i wołam:
— Służka jegomości!
Jakoś, widzę, zbladł nieco, nie taki już butny. Ale go gniew pochwycił, i sadzi na mnie, ledwiem się miał czas zasłonić. Dopiero, jak się zaczniemy siec a rąbać, aż szable jęczą, skry się sypią; ale ani ten temu, ani ów drugiemu nic zrobić nie może. Zegrzda tylko stoi i dziwuje się. Mnie już i ręka drżeć zaczęła, bom i nocy nie dospał, i sił spełna nie było. Myślę sobie, westchnąwszy do Św. Jana Nepomucena, orędownika mego, patrona dobrej sławy: — „Pomóż a ratuj!“ — I w tym samym momencie, pochwyciwszy zręcznie sposobność, płatnę po ręku, aż mu szablę wytrąciłem, i palec wisi tylko na skórze. Krzyknął: „Jezus, Marja!“ pochwycił się za okaleczoną rękę, a jam skoczył i stoję.
— Gdybym miał z kawalerami dobrymi sprawę — zawołałem — wiedziałbym, jak począć: prosiłbym was pod tę ubogą strzechę, pod którąście przyjechali biedzie mojej urągać, a dom mi swój wymawiać. Ale tych, co mnie od siebie pędzą,