Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cośmy za jedni. Helusia się nawet dla niepoznania przewdziała po męsku, a wyglądała, jak piętnastoletnie chłopię... Tylko jej skrzydła przypiąć, byłby anioł.
W Sławatyczach, dla okrutnej zawiei, musieliśmy podnocować, a stąd musieliśmy małemi drogami ciągnąć na Białą Radziwiłłowską, dalej ku Warszawie.
Nad ranem księżyc świecił. Wstaliśmy dodnia i w drogę. Wziął mały przymrozek, niebo się wyjaśniło, ziemia stężała i zrobiliśmy kawał dobry do południa. Na noc chcieliśmy być w Białej. Szło wszystko jak najpomyślniej, aż prawie do wieczoru.
Ledwie poczynało zmierzchać, w puszczy pod miasteczkiem ujrzałem konnego jakiegoś, który stał na gościńcu i znikł nagle. Tknęło mnie coś i powiadam Grabowskiemu. Ten się śmieje i mówi, że przywidziało mi się.
Wszelako on i ja porozplątywaliśmy rapcie od szabel i opatrzyliśmy pistolety. Jedziemy trochę dalej, słyszę tętent ztyłu, a zprzodu postrzegam kupę ludzi. Obejrzę się... osaczeni jesteśmy.
Schyliłem się z siodła, całując w czoło Helusię; ścisnąłem jej rękę, wzięliśmy ją między siebie i stajemy. Wtem słyszę głos:
— Zdawajcie się na łaskę, a nie, to z was tu i jeden z duszą nie wyjdzie!
Na to Grabowski w śmiech. Było nas razem z ludźmi koni coś dwanaście, ich zaś może dziesiątek z jednej, a dziesiątek z drugiej strony; tylko, że nas wzięli zdradą, ztyłu i przodu. Po obu stronach gościńca las okrutny i gąszcze.
Nie wiedzieć, jak się stało, żeśmy zaraz do tych