Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cie, myślał, że na coś czekają, i śmiał się, że snać po artylerję posłali. Nazywał Nałęcza Kara-Mustafą i oblężenie to równał z wiedeńską wyprawą.
Nadszedł biały dzień. My także, u wrót ludzi postawiwszy, poszliśmy co przekąsić i spocząć. Wtem woła mnie Helusia do alkierza i szepce na ucho:
— Powiedz mi, co będzie, jeśli to potrwa? Na trzy dni nie mamy w śpiżarni zapasu, ani mąki, ani chleba...
Stanąłem osłupiały, postrzegłszy, że to już nie żarty; a teraz mi to w oczach stanęło, że oni na to rachować muszą, iż nas w tydzień głodem wezmą. Nie trwożąc innych, wziąłem Grabowskiego na bok i opowiadam mu, jak rzeczy stoją. Spoważniał. Poszliśmy do śpiżarni i obliczyliśmy gęby: jawna była rzecz, iż nad trzy dni nie dotrzymamy. Dowieźć zapasu nie było podobna, bo nas formalnie oblegano.
— Sprawa głupia — rzekł mi Grabowski — ale jakąś radę na nią dać przecie sobie musimy. Jużci się tak w tym kojcu wziąć im nie damy.
Poczęliśmy liczyć, ilu ich tam jest, ilu nas, czyby wycieczki nocą nie zrobić, wziąwszy panią we środek, ale niebezpieczna to była rzecz. Źle. Jemy wszakże śniadanie, ba i obiad, nie mówiąc nikomu nic i nie żałując sobie chleba i mięsa. Na następny dzień było trochę wędliny, słoniny, szynek, mieliśmy jaja, krupy, ale do czwartego dnia załoga byłaby głodna, bo jedli nasi, zdaje się, jak nigdy, gdyby na złość, a ochotnikowi odmówić nie było podobna.
Cała moja nadzieja była w Grabowskim, który chodził, cmokał, namyślał się, ale serca nie tracił.