Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bóstwa przyszedł na wieczerzę i szepcze mi w ucho:
— Ksiądz nasz! Ślub będzie, wszystko w pogotowiu... byle pannę nam odbić.
Podług naszej rachuby, albo nazajutrz w południe albo na wieczór powinni byli nadciągnąć, a przed nimi, co najmniej na godzinę, straż nam wiadomość dać musi...
Ale, jak to zwykle się trafia, wypadło nam jak najniefortunniej. Było na gościńcu trzech wartowników: jeden się spił, drugi zasnął, trzeciemu koń zachorzał. Spokojni więc, siedzimy sobie u dzierżawcy, bynajmniej nie gotowi, i to jeszcze zaledwie zpołudnia, gdy z gospody Zydek leci do dworu i oznajmuje, że starościanka przyjechała, a skoro konie wytchną i przegryzą, zaraz pośpieszy dalej. Zerwaliśmy się, głowy potraciwszy, oprócz jednego Grabowskiego, który, jakby go zimną wodą oblał, wnet się opamiętał, szablę do pasa, ludzi rozesłał — i na miasteczko z nami.
Zajezdny dom stał w rynku samym, z dwóch stron przyparty ścianami do innych kletek żydowskich, od przodu tylko i ztyłu przystępny. Sanie jedne i drugie były przed gospodą, ale konie powyprzęgane, ludzie się porozłazili, starościanka weszła ogrzać się nieco, a Bies kazał sobie dać wódki. Widać było, że się w biały dzień niczego nie spodziewali. Grabowski, jak to zobaczył, prosi i modli się:
— Dajcie mi samemu iść, a jak was zapotrzebuję, huknę!
We mnie się serce tłukło, jak młotem, alem mu ustąpić musiał. Później mi opowiadał, jak sobie począł. Wszedł do gospody przez stajnię i wprost