Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakby pomieszania dostała i nie była przytomną. Uczepiła się też do mnie tak, żem już, rad nierad, przez samą ludzką litość opiekować się nią musiał. Wierzcież mi panowie, że rannemu, z ciężarem takiego rodzaju, nie było łatwo dać sobie rady, a dużo przyszło wycierpieć, choć nie było za co. Szanowałem kobietę i żal mi jej było, a w obozie śmiechu i szyderstw, i wymówek, i zazdrości nie było kupić. Nazajutrz zaraz, unikając sobie i jej niesławy i wstydu, zawiozłem ją do Wiednia, gdzie mi kupca Greka, niejakiego Kallimachiego, nastręczono, który też i po turecku miał umieć. Kallimachi był człek sędziwy, poważny, a w domu jedną tylko miał córkę, wdowę.
Zaraz, skorośmy przybyli, okazało się, że moja niewolnica nie jest Turczynką, ani niewierną, ale chrześcijanką i Greczynką, porwaną przez korsarzy, którzy ją w Stambule sprzedali Kara-Mustafie. Więc, chociażem się ofiarował odprawić ją i uwolnić, nie chciała słuchać. Kupiec Kallimachi oszacował te klejnoty, które miała na sobie, na dziesięć tysięcy czerwonych złotych, krom jednego nadzwyczajnej wielkości szmaragdu, jak dobre jaje gołębie, przedziwnej wody, na który ceny nałożyć nie umieli nawet.
Wszystko to naturalnie jej oddałem, bo stanowiło majątek jej i przyszłość. Ani mi w głowie postało, dawszy jej wolność, aby gdzie indziej udać się miała, tylko do swego kraju, kędyby rodzinę znalazła. Zaś Kallimachi do tego łatwo jej byłby pomógł. Rozmówić mi się z nią było ciężko, choć trochę z włoska, językiem na Wschodzie pospolitym, mówiła, a jam to z łaciny potrochu też wyrozumiewał.