Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

leźcem pod szyję, jak na rożen, wzięła, żem po wyjęciu jej przez starego żołnierza lizał się długo, nim dziura zarosła. Tego mi już było dosyć. Wymęczywszy się dobrze, ot, jak widzicie, wlokę się do domu. No, a wy, panie Janie?
Jam mu też opowiedział, co się działo ze mną, i, kończąc, dodałem, że, skoro wydobrzeję, do domu ruszyć zamierzam.
— Jedźmyż razem — rzecze — obaśmy kaleki, to jeden drugiego ratować będzie. Myślę, że stare nasze waśni rzuciliśmy pod Wiedniem, gdy moja krew waszmości twarz oblała, a waścina szabla resztę mi jej ocaliła. Bądźmyż odtąd jako bracia i przyjaciele.
Podziękowałem chłodno, bom znów tak bardzo cisnąć się do łaski nie chciał. Kazałem przynieść wina, i poczęliśmy potrosze pić i opowiadać. Przyszedł Parczewski, zeszło się jeszcze kilku, a było o potrzebie wiedeńskiej całej na jakie dwa lata powieści, choćby dzień i noc gęba się nie zamykała. Rozochociliśmy się wszyscy, aż miło.
Wtem chorąży zagadł:
— Jużem też sądził, że dawno w domu jesteście. A co, to wam do Wólki nie pilno?
Mówię:
— Nie uciecze ona. Jacek tam gospodarzy. Zresztą, nie byłem zdrów, musiało się żyć na łacińskiej kuchni.
Pokręcił głową.
— Pewnieście — rzekł — mieli pismo od pana Jacka.
— A jakże — powiadam — nie bez tego.
— No, to zaraz rozumiem, dlaczego wam niepilno było do domu.