Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i, zamiast wdzięczności, zawiścią jakąś tchnęli. Było to tak widoczne i królowi i całemu wojsku, że omylić się niepodobna. Mnie też tu wśród niegościnnych Niemiaszków długo się nie chciało siedzieć, a jak — skoro król odciągnął — Pecorini, który z polecenia jego do mnie zaglądał, osądził, że jechać mogę, kazałem wozy sposobić, a sobie mój węgierski wysłać, tak, abym leżeć mógł, i w Imię Boże ruszyłem się, już nieco lepszemi drogami, ku Krakowowi. Co się po gościńcach spotkało, nie wymieniam; co po gospodach doświadczyło, niech Bóg nie pamięta ciurom, których wszędzie było pełno, a z którymi się o nocleg drzeć i codzień prawie rozprawiać przychodziło na szable. Dużo leniwych i rannych, jak ja, wracało do domu, a większa część nie próżno, bo ci, co najmniej się bili, łupili najlepiej.
Chociaż miałem Grzesia z sobą i dwóch ludzi wziąłem od przyjaciół dla bezpieczeństwa, gdyby nie pan Paweł Parczewski z pod chorągwi wojewody pomorskiego, który miał z sobą trzech pocztowych, mało co poranionych a rzeźkich chłopaków, całobyśmy nie wyszli, i my, i juki, i wozy. Gorzej było po gościńcach, niż z Turkami pod Wiedniem, od wszelkich włóczęgów, którzy nikogo nie poszanowali.
Lżej odetchnąłem, gdym naostatek Wawel i wieże P. Marji zobaczył, gdy wozy moje weszły do gospody i jam też, zniósłszy rzeczy, roztasował się w izbie wygodnej i bezpiecznej, aby się doreszty wygoić, nimbym do domu się dostał.
Parczewski poszedł po doktora. Było nas takich czterech, cośmy jego rady potrzebowali: ja, on i dwóch szlachty, co z nami jechali. Moja rana