Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dokoła gwar, wrzawa obozowa, szmer, gdyby w ulu, a z pośrodka niego wyrwie się czasami krzyk, jak pchnięcie noża ostry. Człek się zerwie i ledwo głowa na wezgłowiu, znów coś go budzi.
Była taka chwila, że zdała mi się dniem sądnym. Przymrużyłem oczy. Jednym razem ziemia się wstrzęsła pod nami, namiot, łoże; przez wszystkie szczeliny światło poszło, jako we dnie; potem huknęło, jakby się świat cały walił z nami — a tu naraz cisza znowu i ciemność. Nie wiedziałem, co myśleć, tylkom sądził, że całe wojsko bezmała wysadzili Turcy miną w powietrze, i drżałem. Grześ padł na ziemię struchlały. Czekamy, nic... cicho. W dobre ćwierć godziny, gdym go chciał wysyłać na wywiady, podnosi się płotek u namiotu i wchodzi pan Konstanty Dychawka, szlachcic Podlasiak, z pocztu pana Strzyżewskiego, blady, jak chusta. Słyszę, pyta:
— Tu Mroczek?
— A tu — powiada Grześ — i zaraz: panie, co się to stało?
— Nic się nam nie stało, krom bardzo wielkiej szkody, a osobliwego widoku, jaki mieli ci, co na to patrzyli. Sam król jegomość, choć deplorował stratę, ale mówił, że pragnął raz w życiu tak straszliwe mieć widowisko. Proch ciury wypadkiem zażegli, i wyleciało go w powietrze tyle, że byłoby czem i Wiedeń wysadzić.
Zobaczywszy Dychawkę, nie chciałem go już puszczać, żeby mi opowiadał, jakeśmy dokonali wiktorji. Dopiero od niego nieco, a nazajutrz dowiedziałem się reszty od innych, jak on cud się stał.
Było zaś tak: Począwszy od mojego spadnięcia