Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Byłem przy królu jegomości, gdy na koń siadał, i mogę zaświadczyć, bo na to własnemi oczyma patrzałem, że z niecierpliwości i tego pragnienia boju, jakie miał, gorzał wyraźnie. Wydawało się to na jego twarzy, która cała była jaśniejąca i na podziw rozweselona, promienista, jakby na największą szedł ucztę. Z góry już stąd cały porządek bojowy doskonale oglądać było można.
Turcy się prawie nie ruszyli, i zdawało się, że, nie zważając na nas, coraz zapamiątalej do miasta szturmują; zajęli tylko z wieczora samo podnóże gór pod zamkiem, w dziesięć do dwunastu tysięcy ludzi, których, ukrytych w głębokim rozdole, ledwie wierzchy chorągwi widać nam było, bo ich góra zasłaniała.
Od rana poczęły się już były na lewem skrzydle szarmycle, ale małemi kupkami, jakby na próbę, ze szczęściem różnem. Występowali do nich dragoni sabaudzcy, trocha Sasów i nasz też oddział z kawalerem maltańskim, Lubomirskim, marszałkiem naówczas nadwornym koronnym. Już żwawe były utarczki wprzódy, nimeśmy też my poczęli, a pułkownik chorągwi Lubomirskiego, niejaki Kiński, dostał szablą przez głowę od Turka tak szpetnie, mimo, że sobie zrana w czapkę włożył był podkowę od cięcia, iż we trzy dni potem Bogu ducha oddał.
Turcy tem zrazu Niemców oszukiwali, iż, wedle swego obyczaju, zsiadłszy z koni, potykali się, a dawszy ognia, koni znowu dosiadali, na których sądzono, iż uciekać myśleli, więc się jazda na nich oślep rzucała w gąszcz, a oni ją, obstąpiwszy, siekli, że ledwo kilku z życiem uszło.
Już, gdyśmy z królem naszym na konie wsie-