Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówień p. Klary, iż nikt się nie roześmiał. Kanonik podał jej rękę, Zosia sama wyciągnęła rączkę Julianowi, ojciec poszedł sam.
— Siadaj pan przy mnie! — rzekła — chce się z nim nagadać — bo potem nierychło pana złapię... a ja, że niemam żadnego takiego przyjaciela o perłowych ząbkach, staremu jestem wierna...
Na twarzy młodego medyka, która się dziwnie mieniła, znać było jakby pasowanie się z sobą, utrzymał się wszakże z powagą, i odpowiedział tylko.
— Wierz mi pani, że choćbym do Ameryki pojechał, jej miłych słów niezapomnę...
— Jakkolwiek by mi przyjemnem było, żeby moje słowo zawędrowało do antipodów, wesoło zawołała siadając Zosia — wolałabym żebyś i pan został tu z nami i ono. Ależ to żarty te projekta podróży? nieprawdaż?
— Doprawdy, ja jeszcze sam niewiem, tysiąc mi snuje się po głowie planów i projektów...
Rozmowa stała się powszechniejszą, bo Ostójski wprowadził coś de publicis o wyborach blisko następujących...
— Otóżem ciekaw jak się one nam udadzą — rzekł.
— Czemu się udać nie mają — przerwał kanonik — poczciwy lud nasz, ma dziwne poczucie swych obowiązków, ani go ustrasza groźba, której często używają — ani odwiedzie bieda... od spełnienia ich...
— O mój Boże — zawołała Zosia, księże Kanoniku, przy obiedzie o polityce mówić, niema nic niezdrowszego, wszystko się w ocet obróci...
— Ma panna Zofia słuszność! — zaśmiał się Kanonik, — mówmy o czem innem — co nowego?