Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przybyłem, stosy ksiąg i papierów musiałem przywieźć z sobą... a pracować mi trzeba może więcej niż w mieście...
— Ale pfe! co znowu! co znowu! — oburzył się Ostójski — na to nie pozwolimy... ani pani dobrodziejka, ani ksiądz Kanonik... ani ja... jako stary przyjaciel domu.
Julek skłonił się dziękując, ale dodał zaraz...
— A kiedy mus...
— Jak to się ślicznie składa — niby nie słysząc tego dodatku, odezwał się Ostójski — ja nic nie wiedząc o przybyciu kochanego pana Juliana, szedłem tu prosić księdza Kanonika i panią dobrodziejkę na obiadek do mnie, na łyżkę barszczu... Nie spodziewałem się, że będę miał tak miłym gościem jednym więcej.
To mówiąc, poszedł i w obie szerokie dłonie ujął rękę młodzieńca, który kłaniał mu się zakłopotany. Odmówić nie było sposobu, a widocznie przyjmować nie bardzo miał ochotę.
W tej chwili z za otwierającej się furtki dał się słyszeć głos Kanonika...
— Kochanego pana Józefata... witamy. Jak się masz stary? jak się masz! widzisz... doczekaliśmy się Julka... widzisz... Po twarzy matki można to poznać było z daleka, a sądzę że i po mojej. Ja też, choć się z nim zawsze kłócić muszę, ale go kocham bardzo.
Uścisnęli się z panem Ostójskim serdecznie.
— Jak się masz stary! powtórzył proboszcz — co u was słychać!
— Cóż może być słychać oprócz kłopotu gospodarskiego... rzekł Ostójski, gdyby nie na plebanią, nie