Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 104 —

mógł mu przynieść dym kominów jego ziemi. Cazita widziała jak szczęśliwy sechł i chudł z niecierpliwości powrotu, jak każdy list z domu oblewał łzami i witał serdecznemi śmiechy, jak pragnął choć na chwilę być tam i zaczerpnąć powietrza, coby mu na czas jakiś życie dało.
Ale tu znowu ona dostała tej samej choroby, tęsknicy. Konrad radził na nią, ale lekarstwa nie było.
Serdeczne były powitania siostry i brata. Cazita poczuła się na chwilę obcą, trochę zazdrosną, ale te poczciwe serca objęły ją zaraz ciepłem swojem i nie dopuściły pozostać samotną. Anna miła, gadatliwa, rumiana, dosyć otyła gosposia, przywykła do krzątania się w domu, poczęła pomagać niedoświadczonej Włoszce do zajęcia się gospodarstwem; dodała jej ochoty, śmiałości, wesela... Wszystkiemu poklaskiwała i znajdowała swą uczennicę na podziw pojętną i zręczną; rozmawiały z sobą nie wiedzieć jakim językiem, ale się pokochały.
Bolesław był szlachcic z kośćmi, hreczkosiej, domator, wygodniś, przywykły do swych godzin, swojej kuchni, twarzy, ścian i ludzi. Zrobił wielką dla brata ofiarę, że do niego przyjechał, a choć ten dwór stary jego także młodości był piastunem, już mu tu po jego domu własnym nie było bardzo wygodnie.
Spłakał się wprawdzie, ściskając starego Pukałę, ale wprędce zatęsknił do swej kanapki kolbuszowskiej, poduszki tureckiej i komina, na którego ogień nawykł był patrzeć milczący godzinami całemi, marząc o niebieskich migdałach.
Kochał Konrada, a męczył go Konrad opowiadaniami i pytaniami bez końca... Podobała mu się bratowa, a wolałby, żeby jej nie było, boby się wygodniej mógł przebrać i zrzucić paradny żupan i kontusz, a od pasa się uwolnić.
Przy wieczerzy jednak i kieliszku wina, chmurki i obłoczki z czoła pozlatywały, wesołość przypłynęła z tokajem starym, rozmowa się ożywiła. Cazita nawet objęta jej wyziewami, poczuła się śmielszą i weselszą. Ale na nieszczęście Konrad przyniósł do wina kielich z pięknego szkła robiony w Murano; Włoszka przypomniała Wenecję, gondole i tę piękną wyspę szklarzy, i swoje Lido, i żeglującego daleko kapitana Zenona. Rozpłakała się; musiała uciec od stołu. Konrad pobiegł za nią, Anna za niemi także. Bolesław, Pukało i ksiądz proboszcz zostali sami przy stole prawie.
— Co to jest? — spytał Bolesław Pukały — czy ją kto obraził?
— Ale gdzie zaś panie... to włoskie jakieś fantazje... Ona, proszę pana, tęskni tak po tej swojej Wenecji, do szaleństwa prawie.