Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 102 —

— Znać, żeś nigdy innych prócz bronzowych waszych na kościele Św. Marka nie widziała, zawołał Konrad, czule ją ściskając. Dla nas koń jest tem, czem u was gondola. Czy słyszałaś, by Wenecjanin wywrócił się i utopił z gondolą? Otóż Polak tak z koniem; bądź spokojna.
Na wieczór przybył proboszcz w nowej sutannie z powinszowaniem i błogosławieństwem domu; i ten się wydał trochę dziwnie Cazicie, ale dobry starowina wkrótce ją swą łagodną fizjognomją pozyskał.
Tak przeszedł na wpół niezrozumiałej rozmowie długo w noc przeciągniętej, pierwszy wieczór w Robninie pięknej Wenecjance. Noc była wietrzna, chmurna, wiatr bił okiennicami do rana, wył w kominach i dziwnemi głosy jęczał dokoła domu... Choć przywykła do szumu fali, Cazita usnąć nie mogła, siadła w łóżku i płakała.
Z wymówką prawie spojrzała na uśpionego Konrada, na którego ustach igrał uśmiech uspokojenia błogiego. Wstała po cichu, na palcach i poszła pisać do Anunziaty.
A list był smutny, długi i w niejednem miejscu łzami zmazany.
Nad ranem chmury rozpędziła burza, pokazały się gwiazdy, ale nagły mróz, taki, jaki często chwyta niespodzianie późną jesienią, wyiskrzył się, ścinając lodem wszystko, okrywając drzewa wilgotne szronem, bieląc ziemię, i lasy, i wody...
Cazita usnęła znużona. Gdy się zbudziła z czerwonemi jeszcze od płaczu oczyma, Konrad stał nad nią, rumiany od chłodu, z którego wracał, wesoły, szczęśliwy.
— Chodź, — zawołał — wyjrzyj-no tylko na ogród okienkiem... Póki wyżej nie podejdzie słońce i nie roztopi brylantów, jakiemi noc obwiesiła drzewa, chodź i przypatrz się cudom tej dzikiej ziemi.
— Cazita owinięta zarzuconą suknią dała się pociągnąć do okna.
W istocie świat wyglądał jak zaczarowany... przestraszyła się prawie. Gościnna ziemia wystroiła się dla obcego dziewczęcia, — gałęzie drzew wyglądały jak szklane, najdrobniejszy pączek był oblany brylantem, białe puchy, jakby nowemi liśćmi ubierały krzewy i najcieńsze gałązki. Cazita krzyknęła z podziwu, ale oko jej nieprzywykłe do tego widoku, uciekało strwożene prawie od niego. Wiało chłodem od tych cudów. Ptaszyny z podwórza świergocząc tuliły się pod okno i strzechę, szukając trochy ciepła i odrobiny życia.
Cazita o mało im nie otworzyła szyby, aby przyjąć tych jak ona zziębłych wędrowców.
Młodość ma w sobie zapasy siły, któremi wiele przemódz może, gdy zechce, czasem potęgę instynktu, który bezwolnie w człowieku działa, aby go z otaczającym poślubić światem...