Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z kąta w kąt się przesuwać, to już coś niedobrego, Ale co tu radzić?
— Co radzić? — odpowiedziała Dorota, która od niejakiego czasu wpadła w nadzwyczajną pobożność — modlić się i Pana Boga prosić.
— Ać! zapewne! — rzekł Maciej — Pan Bóg ojciec sieroty, ale trzeba sobie radzić i samym, jużciż z założonemi rękoma siedząc, tabaka się sama nie utrze. Możeby dać znać stolnikowi...
— Albożeście to nie uważali, że on i ze stolnikiem tak mruczek jak z nami, i co się go naprosił, żeby mu powiedział co zrobi z temi pieniądzmi, które chce odebrać — nie uprosił przecie, nawet trochę markotny odjechał. Już to taka natura... Słuchaj, Macieju, a gdybyśmy sprobowali dojść, co to on po całych dniach robi?
— A kto się z nim zejdzie! — odparł Maciej — ja coś tak suwam nożyskami jak nie swojemi, coś mi się zrobiło... i wy.
— E! nie gadałbyś; ja jeszcze dwie mile ujdę codzień po mieście.
— A wieczorem się skarżycie?
— Bo to taki bruk niegodziwy w Lublinie! bywało w Siekierzynku co się człowiek nadrepce, a nogi nie zabolą.
— Oto to, musi ten bruk i mnie szkodzić — przerwał Maciej, — ani chybi bruk, bo od roku nogi jak kłody...
Nie postrzegli się oboje, że lat kilkanaście upłynęło od wyjazdu z Siekierzynka, biedacy!
Z tych długich narad nic nie wynikało, Dorota