Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Myśl jego rzadko wprawdzie czepiała się widzianych przedmiotów, rzadziej jeszcze zabiło mu serce, ale oczy się bawiły, męczył ciało i smutek odbiegał.
Często napotykała go liczna młodzież lubelska, zaczepiała, ale grzecznie pozbywał się towarzyszów. Najulubieńszą jego przechadzką było przebiec Krakowskie Przedmieście, przejść pod bramą starą, minąć ratusz, spuścić się na Grodzką i resztą brudnego miasta wynijść w pole, na wzgórza. Stamtąd widział jak na dłoni i zamczysko, i gród, i kościoły, i wieżyce, i domy, a położywszy się na trawie, godziny całe pędził w nierozplątanej zadumie. Nieraz wejrzenie na siebie napawało go smutkiem, czuł się czemś większem od innych, a tak zapomnianem, tak w tłumie zmalałem i nikczemnem, że gdyby go kolasy i konie stratowały wśród natłoku, niktby nie wiedział nawet kogo rozbito. I gdyby zginął, nie spytanoby o niego, bo prócz Macieja i Doroty, któż się nim zajmował?
Jakby dla dodania sobie goryczy, wznosił się potem myślą do czasów ubiegłych, do znaczenia przodków swoich, do ich bogactw, do wielkości i pytał siebie: — Czy ten upadek był zasłużony, czy był już nie podźwignięty?
Lecz któż tam policzy myśli jak chmury różno-farbne i jak one w coraz nowych występujące kształtach? Dość, że gdy powracał, to mu się smutek piętnował na czole i spuszczona głowa świadczyła, że coraz więcej tracił nadzieję. A dotąd nie przyszło mu jeszcze nic postanowić na przyszłość,