Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie wyszukali; ale któż go wie, gdzie się podział? Potrzeba było stać cierpliwie i czekać.
Dobra tak upłynęła godzina, zegar wieżowy w oddaleniu wybił dziewiątą i okna domków jedne po drugich oświecały się, zwiększając ciemność w ulicy. Siekierzyńska płakała. Tadeuszek drzemać zaczynał, a Dorota klęła Macieja.
Naostatek chód zdaleka dał się słyszeć i hukanie jak w lesie, Andrzej na nie donośnym głosem odpowiedział, aż mieszkańcy dworków zdumieni, głowy do okien poschylali, i Maciej ukazał się przed końmi, klnąc na czem stał swiat.
— A! to ludzie, żeby ich pioruny jasne! bestje! niegodziwcy! łajdaki! jakto, żeby nie wiedzieć o dworku Siekierzyńskich. Jeszcze głupi, kiedy go częstują tabaką, on mi powiada, że nie zażywa! osły powiadam!
— Ale znalazł-żeś dworek?
— Idź-no sprobój, poszukaj sama! wszędobylska!
— No to zajedźmy do gospody jakiej tymczasem, mały chce jeść, pani płacze.
— A któż ci mówi, że dworku nie znalazłem, długowłosa i wszędobylska? — rzekł stangret
— No to jedźmyż prędzej.
— Tak! tobie tylko wiu! i jedź! a kiedy ci powierzyłem lejce, toś nie uważała, że gniada wzięła je pod ogon, kasztanowata zastąpiła, a szpak się wykiełznął! Otoż co to kobiecie dawać lejce, to tak jak tabakę na ziemię sypać.
— Macieju! jedź, proszę cię! — rzekła cicho wdowa.