Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bowano sposobów, ale wszystkie napróżno: zaklinała i prosiła żona, prawił kazania proboszcz, na wszystko Siekierzyński odpowiadał krótko i stanowczo: Dajcie mi pokój, jestem zdrów!
Tymczasem w oczach niszczał, słabł, sechł i, wszystko składając na narodową słabość, z której jednego z królów straciliśmy, utrzymywał, że lada dzień zdrów będzie jak ryba. W ostatku do łóżka się zwlec musiał i zakaszlał, pokazała się krew, posłano znowu po Vogelwiedera, który nawpół przemocą upuścił talerz krwi, obiecując sobie najlepsze skutki. Ale w tydzień skarbnikowicz nie wstawał i proboszcz dysponował go na śmierć.
Biedna żona klęczała z dzieckiem na ręku u łóżka, płakała i modliła się, a rozpacz jej była tak straszna, że Niemiec nawet krzywił się na jej widok. Tymczasem Wichuła zawsze we wrotach dziedzińca stał i śmiał się, witając proboszcza, przechodzącego z najstraszniejszemi wiadomościami o zdrowiu skarbnikowicza.
— A co, djabli go biorą, jam mówił.
— Dałbyś pokój, człowiecze! — rzekł ksiądz, — upamiętałbyś się, jak ci nie wstyd zajadłości twojej? Przynajmniej na łożu śmierci chrześcijanin nieprzyjaciela widzieć nie powinien.
— Ej! księżuniu, i na katafalku jeszcze mu będę dojadał! — odparł zajadły sąsiad, — żonie i dzieciom nie daruję!
— Waćpan jesteś szatan! — zawołał uciekając pleban, zatkawszy sobie uszy.
— Gardzi on mną, niechże wie kim gardzi i ko-