Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żebyś mu tak po bratersku — mówił ksiądz.
— Jak-to po bratersku? — przerwał urażony gospodarz.
— Alboż nie jesteśmy wszyscy braćmi w Chrystusie?
— Tak, tak, ale są starsi i młodsi i Kainy między braćmi... Ja się z nim nie kłócę — rzekł Siekierzyński — ale on ze mną! zresztą, mój ojcze, to dla mnie obojętny człowiek, a żyć z nim nigdy nie myślę i nie będę.
— Czemu?
— Bo, prawdę rzekłszy, znajdzie on sobie równych.
— Ej! duma, duma! skarbnikowiczu! nie chrześcijański sentyment! porzucićby to, porzucić!
— Duma nie duma, ale kiedy kto zna swoją godność.
— Skarbnikowiczu, taki on szlachcic jak i wy — rzekł nieostrożnie ksiądz proboszcz.
Na te słowa jakby go sparzył, odskoczył Siekierzyński, zaciął usta, zgóry spojrzał i odparł z dumą wyraźną, krótko i sucho:
— Przepraszam, nie taki szlachcic jak ja... bo takiej szlachty jak Siekierzyńscy, mości proboszczu, w całym kraju jest tylko cztery familje... Zresztą, dajmy temu pokój.
Nie nalegał ksiądz więcej, bo widział, że i tego obraził, co zresztą najczęściej mu się trafiało, poszedł więc pokorny i cichy powinszować jejmości i pobłogosławić nowonarodzonego. Wślad za proboszczem przybyli i inni sąsiedzi, którzy kochali