Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tadeusz się skrzywił i głową pokiwał.
— Ale zato córeczkę mamy jak w worku.
— Radbym ją zobaczył... czyż ona tu jest?
— A! i syn i ona i z całym domem, bo tu z rok posiedzą pewnie.
— Więc każesz, stolniku?
— Ubieraj się i ruszajmy! niema rady, póki żyję, ożenić cię muszę...
Stolnikowi tak było pilno do Marżyckiego, że się nie dał staranniej ubrać Tadeuszowi, i pociągnął go z sobą do zajezdnego żydowskiego domu, w którym rozposażył się stary jego szkolny przyjaciel. Zdaleka hałas zwiastował kwaterę pana Sebastjana, już ożywioną gośćmi, których z całego pościągano miasta na śniadańko przyjacielskie. Byli tam prawnicy, prawników znajomi, znajomych krewni, krewnych sąsiedzi i t. p., bo panu Marżyckiemu chodziło o tłum i o hałas, i to dopiero nazywał zabawą. Nic to nie szkodziło, że ciasno było dla przybyłych, że się mieścili jak kartofle w garnku, dusili i popychali, że przyjęcie było niewykwintne wcale, bo od bigosu, kaszy, zrazów i flaków, od starej wódki, miodu i piwa; wesołość i braterstwo stanowiły wszystko. Jakoż wesoło było i bratersko bardzo: ściskali się znajomi i nieznajomi, prawili sobie komplementa ci co się raz pierwszy w oczy widzieli, jednali zwaśnieni, zaprzysięgali dozgonny afekt nie wiedzący swojego nazwiska; pan Marżycki chodził, zbliżał, wnosił toasty i śmiał się wesoło czy było z czego czy nie było.