Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mowa, ale wejrzenie z za drzwi młodej dziewczynki nad wszystko było wymowniejsze. Główka jej jak zjawisko idealne ukazała się tylko, rozpromieniła weselem i znikła.
— Witaj-że, panie Marcinie! witaj! sto lat! sto lat, jakeśmy się nie widzieli! — zawołał kupiec — cóż robicie, jak się wiedzie?
Tadeusz, nazwany Marcinem przez kupca, przywitał wszystkich poufale, usiadł i drżącym prawie głosem rzekł do kupca:
— Dziękuję, dziękuję... Ot, panie Michale dobrodzieju!... przyszedłem was pożegnać.
— Co? jakto? chyba na krótko — zmieszany trochę rzekł kupiec.
— Na krótko? długo? nie wiem prawdziwie, ale mi potrzeba dla interesów ruszyć w dalszą trochę drogę.
— No, dokąd-że i skąd tak nagłe projekty?
— W Ruś ku Lwowu do swoich pojadę — odparł, spuszczając oczy, Tadeusz.
— Ale zpowrotem myślę? nieprawdaż? — rzekł stary przysuwając się — zpowrotem do nas, bo kto raz żył w poczciwym Lublinie, nie potrafi tam potem w Rusi wymieszkać!
— Ale trzeba zajrzeć do swoich.
Na te wyrazy nadeszła młodziuchna dzieweczka Ludwisia, córka kupca, której piękne liczko zabłysło nam już przeze drzwi; na widok Tadeusza zarumieniła się, zmieszała, on także trochę, zakręciła po pokoju, chwyciła robotę i pobiegła usiąść przy matce, a ta jej coś na ucho szepnęła. Cała w pło-