Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ujrzał starego sługę wyglądającego przez drzwi i dał mu znak surowy, aby się nie ukazywał.
Zamknęły się drzwi.
— Ocaliłeś się więc — ocalałeś — począł Bogusław. Urzędowa wiadomość o śmierci była...
— Fałszywą — odparł Karol zimno — jak widzisz. Nie będę się zapierał dłużéj, sądzę, że ty mnie przecież nie wydasz. Nie pokazywałem się tu, dopóki ona żyła, abym waszego życia nie zatruł. Ona nie wiedziała o mnie...
— Poznałem cię na pogrzebie — wtrącił nagle Bogusław — starano się we mnie wmówić, że mi się przywidziało... O Boże! co za historya!!
Załamał ręce i spuścił na piersi głowę.
— Dla ciebie — przerwał Karol — jest ona przykrą tylko, dla mnie była niewysłowioną męczarnią. Widzisz jednak, żem ją mężnie znieść umiał... Nie będę ci czynił żadnych wymówek, w oczach moich jesteś niewinnym, nie mścij się na mnie, że żyję i nie zmuszaj, abym się od dziecka oddalił.
Bogusław po chwili wahania wstał i podał mu dłoń drżącą.
— Bóg widzi — rzekł żałośnie — nie jestem winien. Chciałem być jéj opiekunem, byłem ojcem dla sieroty... Niestety — ani ona ze mną,