Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pociągała, bo więcéj krwią i ciałem żył zawsze niżeli sercem i duszą.
Wkrótce też po oddaleniu się od cmentarza z dwoma towarzyszami, pan Bogusław płakać przestał — wzdychał tylko. Przyjaciele starali się go rozerwać w sposób może nie najwłaściwszy, ale dobrze do ich i jego temperamentu zastosowany.
Przez całą drogę milczał zasępiony pan Bogusław.
W domu u niego czekano z wieczerzą, na którą zaprosiło się kilku najpoufalszych. Tu dopiero wysiadłszy pan Piotr Zbąski, najbliżéj będący z Bogusławem, dostrzegł na jego twarzy niezwykłego osłupienia jakiegoś. Przypisywał go naturalnie żalowi, i tem goręcéj starał się rozerwać.
Wtem Bogusław pochwycił go pod rękę i odprowadził na stronę.
— Słuchaj no — rzekł głosem stłumionym — mam ci coś takiego powiedzieć, że możesz posłyszawszy wziąć mnie za waryata.
Zatrzymał się chwilę i zawahał.
— Cóż to znowu takiego? — zapytał Piotr niespokojny.
— Wiesz kogo widziałem na pogrzebie? — odparł Bogusław, któremu oczy dziwnie zabłysły.