Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ki. Będę posłusznym, ale zaklinam cię, błagam, proszę — pozwól mi widzieć ją, pożegnać... rzucić garść ziemi na jéj mogiłę... Bolku miéj litość.
— Pojedziemy jutro wieczorem — odparł po namyśle Bolek. Okryjesz się o ile możności tak, aby twarzy twojéj nie widziano. Będziesz iść przy mnie. Wmięszamy się w tłum... Spodziewam się, że dla dziecka potrafisz się poskromić...
Karol nie mówił nic.
— Czekaj na mnie — dodał Bolek — przyjadę po ciebie... uczynię co można będzie, abyś spełnił smutny obowiązek nie narażając się.
Łagodził o ile mógł rozpacz Karola, który jęczał, ręce łamał i zapominając co przyrzekł, zrywał się jakby chciał lecieć do téj trumny, w któréj ja widział zapłakanemi oczyma.
Bolek pozostał dość długo w pustelni, zmusił Karola do dania słowa, iż na niego oczekiwać będzie, i późno w nocy odjechał do domu, zalecając Jakóbowi pocichu, aby na krok pana nie odstępował.
Noc to była bezsenna, straszna, spędzona w gorączce i widzeniach, we łzach i jękach.
Jakób klęczał i modlił się. Płakał z nim razem. W końcu osłabiony Karol padł bezsilny na łoże i wśród łkania i łez usnął tym przerywa-