Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czém uderzającém nie odznaczają, są przecież typem tego plemienia rycerskiego niegdyś, na roli siedzącego trochę bezczynnie.
Szlachcic to był z krwi i kości, za młodu zapewne hoży i świeży chłopak — teraz jeszcze mężczyzna przystojny, ale jak medal trochę starty, nie pociągający już oczu.
Strój jego, który opowiadał że był u siebie w domu, charakterystycznie był wiejskim. Składał się z szaraczkowego lekkiego ubrania, butów długich, a że szeroka pierś prędzéj się ochłodzić potrzebowała niż ogrzać — nie widać było na niéj kamizelki. Kurtka leżała na nim pomięta, rozpięta szeroko, a przez rozwartą nieco koszulę, pierś włosami okryta przeglądała.
W tłustéj, jakby nabrzmiałéj, z krótkiemi palcami ręce, trzymał zagasłe cygaro, a z rysów znużonych wyczytać się dawała chęć do snu, którą potwierdzało lekkie ziewanie, usilnie tłumione.
Ręka z cygarem, wywieszona za poręcz krzesełka niedbale — niekiedy machinalnie, bezmyślnie je cisnęła i okręcała.
Obok, na wygodniejszém krzesełku, siedziała kobieta młoda jeszcze, jeszcze piękna, ale twarzy przekwitłéj i uwiędłéj przedwcześnie. W rysach jéj dostrzedz było można jakby coś pokrewnego,