Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/783

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prawda, że wyglądam okropnie... jak na dziedzica Samoborów? — zapytał Zdzisław — bo na wędrownego artystę — w samą miarę... Postaraj się uczynić mnie presentable. W tłomoczku łachmany... dwie peruki i stary surdut... o koszuli wątpię... ostatniéj prać już nie było warto... rzuciłem ją na drodze...
Po krótkiéj rozmowie, posławszy Wincentego do Zdzisława, aby mu się odziać dopomógł, Żabicki wyszedł odetchnąć na ganek... Zastał tu już czarno ubraną, jak zawsze, Stasię z koszyczkiem w ręku... Patrzała mu w oczy badając.
— A cóż? nasz chory?
— Chory — powtórzył Żabicki — nie wiem czy mu lekarz pomoże, ja się nie podejmuję... Niech jedzie nad Elbę... do Egiptu... tam gdzie powietrze i Bóg leczą...
Kapitanówna ręce załamała...
— Doktorze, tyś zawsze był i jesteś pessymistą...
— To natura lekarza — ale... nie mówmy o tém... Wyprawcie go na południe, jesień w naszym klimacie nie dobra... Tymczasem spokoju... ciszy, wytchnienia...
Nie odpowiadając nic i nie pytając więcéj, Stasia weszła do domku, aby w nim grać rolę klucznicy, jak powiadała, a rzeczywiście gospodyni. Zdzisław nareszcie wyszedł... z pomocą Wincentego, jakkolwiek przyodziany. Nie miał jednak innych sukni nad te, jakie się znalazły w tłomoczku, bielizny