Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/779

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cicho! chodźmy, odpocznij pan... Jesteś chory...
Zdzisław tak był osłabiony, że go na ławce w ganku posadzić musiano... Stasia szepnęła natychmiast, aby posłano po ojca... Sama pospieszyła obmyślić przyjęcie...
— A! jak tu miło i ładnie — zawołał Zdzisław, przyglądając się domkowi, gankom purpurowym bluszczem okrytym i trawnikom, na których kwitły ostatnie jesienne dzieci... — Jak tu miło! mój Boże...
— Tyle lat to czekało na was — szepnęła Stasia — drzewa i my postarzeliśmy, wyglądając powrotu... Jam już o nim zwątpiła...
— Moja dobra, anielska panno Stanisławo — przerwał żywo Zdzisław — mogłaś pani jednego być pewną, że ja do was umrzeć powrócę... Ja was jednych kochałem... ale sobą truć waszego szczęścia nie chciałem... Dopiero w ostatniéj chwili egoizmu kropla ostatnia przygnała mnie tu... Czegom się dotknął w życiu... to mi się rozsypało w rękach... żal mi was było...
Zamilkli.
Kapitanówna płakała po cichu, ale zagadywała wesoło...
— Pan tak osłabłeś w drodze... tu was powietrze odżywi...
— Nic już podobno oddać mi życia nie może —