Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/775

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc pieniądze już poszły z wiwatami? — spytał.
— Nie — rzekł Zdzisław — zostało mi aż nadto do odbycia artystycznéj podróży. Poświęciwszy się zawodowi temu, chcę się uczyć, widzieć, studyować... ruszam więc do Paryża, Wiednia, do Włoch nawet... i powrócę skończonym...
Ostatniego wyrazu nie dopowiedział, uśmiech dziwny skrzywił mu usta.
— Panie Zdzisławie — rzekła Stasia — więc nic — nic go nie potrafi nawrócić — wstrzymać?...
Ruszył ramionami.
— Wreszcie nie mam dokąd — rzekł. — Stworzyłem sobie cel... pójdę daléj.
Dziewczęciu łzy stały w oczach, ale zamilkła, ojciec dał jéj znak surowy...
Hrabia tego dnia mówił wiele, udawał wesołego, żartował sam z siebie, zachwalał cygańskie życie... starał się okazać większym łajdakiem, niż był...
Godzinę tak ich wymęczywszy, pożegnał wreszcie powiadając, że tegoż dnia wyjeżdża... Pochwycił za rękę Stasię i ucałował ją ze wzruszeniem; kapitana uściskał raz i drugi i jakby wyrywając się im, gwałtem uciekł...
— Bądźcie zdrowi! — rzekł w progu — na tym lub na tamtym świecie do zobaczenia!
I drzwi się za nim zamknęły...
I jeszcze pięć lat upłynęło bez wieści o zaginionym. Kapitan był zmuszony razem z kanonikiem