Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/765

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mów pan — zawołał — wiem co powiesz. — Czynię zakałę imieniowi? Naszego imienia jam ostatni... Imię zrzuciłem... jestem biednym włóczęgą... Gorączką żyć się nauczyłem... To było przeznaczenie moje zawsze... aktorem musiałem być... Ożenienie było rolą przybraną... Komedya zmieniła się na dramat, jam dramat na tragedyę przerobił — pchał mnie los na deski... na nich znalazłem przytułek. Czuje, że nie mam siły i wątku na długo — dajcie mi skończyć... to nie potrwa...
W tém Stasia pochwyciła go za rękę.
— Panie Zdzisławie — na pamięć matki! wracaj z nami! błagam cię... powracaj... Zobaczysz, życie znośném się stanie, spoczniesz, przejednasz się z niém...
Głos ten drżący, poruszony przemówił do niego, podniósł dłoń jéj do ust.
— Pani byłaś i jesteś jak anioł dobra... alem ja starań waszych nie wart... nie wart przyjaźni... a poprawić się nie potrafię. Jestem biedny... incurable... Z sobą przyniosę wam troskę, ból, niepokój...
— A bez was tęsknica! — zawołała zapominając się Stasia — czyż pan sądzisz, że nam, cośmy go kochali, tak łatwo przestać jak wam!
— A pani myślisz, że ja kochać nie umiem i przestałem? — zawołał Zdzisław uśmiechając się gorzko — ale czasem największym dowodem miłości