Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/764

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Może one nie są potrzebne... odebrawszy je, dałbym obiad i śniadanie dla kolegów... a potém... artysta potrzebuje być ubogim... to go do pracy budzi!...
Nie kuście mnie — nie kuście...
— Panie Zdzisławie — odezwała się Stasia, chwytając go za rękę — ja się czuje w obowiązku was kusić... Czyż serce wam nie bije do tego kątka? czyż się wam cisza wsi i spokój nie śmieją!... Czyż nie lepiéj chodzić za pługiem, niż sztuki pokazywać przed ludźmi, co ich nawet ocenić nie umieją...
— Ale ja na wsi umarłbym już z ciszy, zadławił się spokojem, oszalał z ziewania... skonał z nudów...
— Jakto! a ludzie... my... wasi starzy przyjaciele... a grób matki? a pamięć jéj?...
Zdzisławowi ręce opadły nagle, głowa zwisła na piersi, zmienił się wyraz twarzy...
— Pani — pani jesteś okrutna... Wspomniałaś to imię, którego moje usta dziś wymówić nie mają prawa... W serceś mnie pani zraniła!
I zakrył sobie oczy...
— Panie Zdzisławie — przerwał kapitan — opamiętaj się, oprzytomniéj... daj się przekonać... mówmy seryo...
Hrabia padł na krzesło milcząc i głowę wsparł na dłoni.