Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/755

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

drżącą córkę ojciec poprowadził... Poszła na chwilę do swojego pokoju zrzucić kapelusz i mantyllę, hrabia pozostał w saloniku i rzucił się na pierwsze krzesło, jakie znalazł...
Kapitan wpatrywał się w niego milczący... Straszny był, a mimo pewnéj elegancyi w ubraniu, czuć w nim było ubóztwo — włosy tylko po grze snadź mu fryzyer teatralny ułożył... Reszta stroju przypominała garderobę sceniczną i zdawała się zapożyczoną z jakiéjś roli kochanka...
Stasia weszła, spiesząc się widocznie i zbliżyła się, by go powitać. Łzy miała w oczach.
— Hrabio! — zawołał kapitan — powiedz, zmiłuj się, jakże do tego przyjść mogło?... Czyż się godziło?
Zdzisływ uśmiechnął się z jakimś wyrazem niemal cynicznym...
— Cóż pan chcesz, panie kapitanie? — rzekł — alboż ja wiem, jak do tego przyszło?... Wyjechawszy z Suszy... wszak to z górą pięć lat temu, albo raczéj sto lat... szukałem zajęcia... nie mogłem go znaleźć... Środki się wyczerpywały... Byłem, zmieniwszy imię, guwernerem przy chłopcach, ale to chleb nie dla mnie... wytrwać nie mogłem... Włóczyłem się po bruku bez zajęcia, żyłem trochę z przepisywania... próbowałem przy kupcu pracować w sklepie — i to nie poszło... Okradziono mnie!...
— Czemużeś się do nas nie zgłosił?